Helsinki pięknem nie grzeszą. Wszędzie szaro, buro, ponuro i betonowo, co niektórzy złośliwcy przyrównaliby pewnie do Warszawy - ja jednak kocham moje miasto i uparcie twierdzić będę, że Warszawa jest akurat piękniejsza od Helsinek ;). Czasu na zwiedzanie mieliśmy mało (raptem niecałe dwa dni, bo razem z Nadią miałyśmy płynąć promem do Tallina już następnego dnia po przybyciu do Helsinek, późnym wieczorem), zatem zameldowawszy się w naszym przypominającym stadion hostelu (i jestem całkowicie poważna pisząc "przypominającym stadion" - hostel ma właśnie taki kształt, oryginalnie pełnił zresztą funkcję jakiegoś ośrodka dla sportowców) razem z Nadią i naszymi rosyjskimi znajomymi w jeden wieczór odwiedziłyśmy chyba najważniejsze punkty miasta. Przy okazji zaliczyłyśmy też klub z Heavy Metal Karaoke - tak, coś takiego istnieje, czego zresztą po Finach spodziewać się można ;). Moja przyjaciółka nie mogła przepuścić okazji, by ujrzeć coś takiego na własne oczy, w związku z czym zawlokła mnie i biedne Rosjanki na miejsce.
Następnego dnia naszymi głównymi punktami programu były przede wszystkim ufortyfikowana wyspa Suomenlinna oraz targ w porcie, gdzie zadośćuczyniłam mojej północnoeuropejsko-podóżniczej tradycji, kupując wełniany fragment stroju, a mianowicie czapkę. Suomenlinnę, co do której nikt nie może się zdecydować, czy jest fińska, czy też może szwedzka, zdecydowanie polecam. Zaciągnęła tam nas moja przyjaciółka - fanka militariów - i odbyłyśmy bardzo miły spacer, wędrując wzdłuż domków przywodzących na myśl Hobbiton, murów oraz poustawianych na wale armat.