Edynburg - miasto, które straszliwie mi się spodobało, a jednocześnie wydało dosyć upiorne. Choć prawdopodobnie jest to wynik tzw. ghost tourów, podczas których nasza trójka dowiedziała się wielu... dosyć ciekawych rzeczy. Edynburg, tak obecnie uwielbiany przez szkotofilów, był kiedyś prawdziwym zadupiem (pardon my French) Wielkiej Brytanii. I to zadupiem cuchnącym na paręnaście kilometrów. Aby uchronić się przed atakami ze strony Anglików, Edynburczycy zbudowali ogromny mur wokół miasta. Wprowadziwszy dodatkowo wysokie opłaty za możliwość opuszczenia go, doprowadzili wkrótce do przeludnienia. Zamiast wszerz, budowano się wzdłuż, tzn powstawały wieeeeelopiętrowe, drewniane "bloki", upchane gęsto, co dodatkowo jeszcze zwiększało ryzyko pożarów. Nieczystości wylewano oczywiście z okna na ulice (wszyscy o tej samej godzinie i z tym samym, ostrzegawczym okrzykiem "gambalo!"... Czy jakoś tak^^"), licząc na zmycie ich przez częste deszcze. Próżne nadzieje. Kolejne warstwy brudu rosły i rosły, co, jak już wspomniałam, sprawiało, że zapach Edynburga można było wyczuć daleko od niego samego. Ze względu na mur i wysokie opłaty "wyprowadzkowe" zmarłych grzebano w obrębie miasta, ale, jak się można spodziewać, nie wystarczało w końcu miejsca. Ostatecznie zaczęto robić coś, co nam, ludziom odwiedzającym w dzisiejszych czasach muzeum oświęcimskie, wydaje się straszne: zamiast grzebać, trupy starano się wykorzystać na wszelkie możliwe sposoby. Zdartą ze zmarłego skórę używano do wyrobu rękawiczek lub portfeli (sama w muzeum policji widziałam malutki, złocony portfelik, wykonany ze skóry dłoni jednego z większych edynburskich kryminalistów), włosy golono i wyplatano z nich np. koce. Kości natomiast miażdżono w moździerzu i dodawano do zaprawy. Do dzisiaj między cegłami co starszych budynków dostrzec można białe fragmenty kostne. I między innymi to właśnie sprawia, że Edynburg wydał nam się dosyć upiorny. Pomijając już te liczne opowieści o duchach, opowiedziane nam podczas ghost tour'ów oraz close'y, czyli wąziutkie, ciemne uliczki, stanowiące swego rodzaju (jak się śmialiśmy) "portale" między co większymi ulicami. Close'y bywają niezwykle wygodne, ale człowiek przebiegając nimi wyobraża sobie najgorsze rzeczy.
Wracając do nieco bardziej przyziemnych rzeczy, nasza trójka zakwaterowała się w Cowgate Hostel i srogo się tym miejscem noclegowym rozczarowała. W internecie na zdjęciach wyglądał on miło, co więcej, miał 90% pozytywnych opinii gości. Wychodzi jednak na to, że te opinie pisane były przez ludzi najętych przez właścicieli, albowiem hostelowa toaleta była straszliwie brudna, a pokoje zatęchłe, niemalże zagrzybione i ogólnie nie grzeszące czystością. Osoby przechodzące ulicą mogły również bez problemu zajrzeć nam do pokoju, co zmuszało nas do zasłaniania okien i jeszcze większego zaciemniania pokoju, i tak już niezbyt jasnego. Zdecydowanie nie polecam.
Zwiedziliśmy oczywiście edynburski zamek, na którym obejrzeć można między innymi wystawę dotyczącą szkockiej wojskowości. Miłym zaskoczeniem były dla mnie osobiście polskie akcenty na tej właśnie ekspozycji, np. cała gablota dotycząca Polaków w Szkocji podczas II WŚ, zawierająca między innymi polski mundur oraz odznaczenia. Oczywiście ślady polskości widoczne są nie tylko na zamku. Nasza emigracja wywarła na Edynburgu tak duży wpływ, że w Tesco znajdują się całe półki z polskimi produktami, na dworcach polskie napisy są tuż obok angielskich, a w Szkockim Muzeum Narodowym pośród innych wybrać można mapki w języku polskim. Chociaż oczywiście Szkotom wciąż mocno kojarzymy się z imigracją za pracą. Sprzedawca w sklepie z pamiątkami był mocno zdziwiony, że mój przyjaciel przyjechał jako turysta, niestety.
Pottero-maniakom polecam kawiarnię (The Elephant House), w której Rowling wpadła na pomysł swojej książki. Mają tam dobrą kawę i ciastka, a największą chyba atrakcją jest toaleta, na której ścianach fani zostawili swoje graffiti. W konsekwencji ja i Nadia spędziłyśmy w ubikacji przesadnie dużo czasu, sprawiając sobie tym mnóstwo radości, ale też doprowadzając naszego męskiego przyjaciela do wściekłości ;).
Spośród wielu innych zabytków edynburskich warty odwiedzenia jest Greyfriars Kirkyard, dosyć upiorny (znowu) cmentarz, związany z legendą pieska Bobby'ego oraz lokalnym Poltergeistem. Bobby jest akurat najmniej ciekawą częścią tego miejsca - nie dość, że do złudzenia przypomina takie historie lojalnych czworonogów, jak ta o Hachiko, to jeszcze jest wierutną bzdurą. Bobby, wierny przyjaciel człowiek, przychodził na cmentarz, by wygrzebywać i zjadać zwłoki. Po prostu. Niemniej jednak wciąż stoi tam nagrobek jego rzekomego właściciela, natomiast na zewnątrz bramy wpaść możemy na mały posążek pieska. O wiele ciekawsze są pozostałe mogiły oraz ta część cmentarza, do której wejść można tylko podczas ghost tour'a (co też uczyniliśmy). Stojące tam grobowce rodzinne są okratowane, co miało zapobiec zabieraniu zwłok przez hieny cmentarne i sprzedawaniu ich uczonym na uniwersytecie (badanie anatomii człowieka było te parę wieków temu surowo zabronione przez Kościół). I z tego właśnie powodu idealnie nadawały się na więzienie. Przetrzymywano w nich szkockich prezbiterian (The Covenanters), bez ubrań, jedzenia i wody. Wielu z nich, rzecz jasna, zmarło, w związku z czym Greyfriars Kirkyard uznane zostało za jedno z najbardziej nawiedzonych miejsc w całej Szkocji. Przebywa tam ponoć też Poltergeist, strasząc nieszczęśników, którzy ośmielili się wejść na ten teren. Nas nasz ghost tour'owy przewodnik na pewno wystraszył, wprowadzając nas do środka jednego z takich grobowców. Całkowicie po ciemku.
Ciekawostką pozostaje też prawdopodobieństwo inspiracji Rowling tym właśnie cmentarzem (The Elephant House znajduje się parę kroków dalej, więc daleko nie miała). Nie dość, że znajdują się na nim groby osób o charakterystycznych nazwiskach (McGonagall, Moodie, Riddel etc.), to jeszcze po innej jego stronie, za drugą bramą stoi uniwersytet pod paroma względami kojarzący się z Hogwartem (np. jego studenci podzieleni są na 4 domy, a sama uczelnia wizualnie przypomina zamek).
Nie samym zwiedzaniem nawiedzonych miejsc jednak człowiek żyje. Któregoś dnia postanowiliśmy rozruszać nasze zastałe kości i ruszyliśmy na Arthur's Seat - wygasły wulkan w samym centrum Edynburga. Bezpośrednia droga na szczyt nie jest znowu taka ciężka, ale my oczywiście nie mogliśmy pójść na łatwiznę. Nadia pognała nas tymi bardziej stromymi (i jednocześnie piękniejszymi) ścieżkami, co zaowocowało u mnie ostatecznie uszkodzeniem sobie dużego palca u stopy (i to przy nieźle już wysłużonych adidasach, które niejedno przeżyły).
Mieliśmy też szczęście trafić na festiwal fajerwerków, odpalanych z dziedzińca zamku edynburskiego. Najlepiej widać je było z Calton Hill, usytuowanego na wprost zamku, toteż zabunkrowaliśmy się tam odpowiednio wcześnie. Z czasem jednak umknęliśmy, przerażeni dzikim tłumem, który nadciągnął by podziwiać sztuczne ognie.
Co mnie najbardziej rozbroiło podczas całego pobytu? Sami Szkoci, dumnie paradujący po ulicach w kiltach (i to nie ku uciesze turystów, a naprawdę zakładanych na takie okazje, jak impreza zaręczynowa. Byliśmy takiej świadkami, gdy odwiedziliśmy jeden z lokalnych pubów) i otwarcie przeciwstawiający siebie Anglikom. Ich tożsamość narodowa jest po prostu niesamowita :).