Ostatnie dwa dni pobytu w Rosji przeznaczone były zarówno na zwiedzanie, jak i na pożegnania. Jednego wieczoru do pociągu Kolei Transsyberyjskiej odprowadziliśmy wracającą do domu Lenę, drugiego natomiast Eliasa, który zamierzał jeszcze zawitać do Petersburga, zanim wróci do Szwajcarii. Z tego też powodu Carlos zaprosił całą naszą wesołą gromadkę na kolację do mongolskiej restauracji. Przewędrowawszy reprezentacyjną, niemożebnie długą ulicę Marksa, zasiedliśmy w końcu przy stole, by wspólnie spożyć sałatkę Olivier (no dobrze, to akurat nie jest zbytnio mongolskie), pozi i wszelkie jego odmiany, a także wypić mongolską herbatę, której osobliwość polegała na wymieszaniu jej z... masłem i solą. Nie muszę chyba mówić, że nie wszystkim zasmakowała. Natomiast po odprawieniu Leny poszliśmy utopić swe smutki w syberyjskim piwie, jak na przebywających w Rosji młodych ludzi przystało :) (niestety, tak bardzo nie przepadam za wódką, że nie skłaniam się ku jej choćby skosztowaniu).
Drugi dzień natomiast upłynął już stricte pod znakiem zwiedzania. Jeszcze raz przeszliśmy ulicę Marksa wzdłuż i wszerz, racząc się po drodze zimnym kwasem (coś wspaniałego, zważywszy na temperaturę powietrza) i zakupionymi w budce blinami. Następnie (zahaczywszy po drodze o sklepy z pamiątkami - zaczęłam odkrywać swoją miłość do matrioszek) udaliśmy się do bardzo przyjemnego Muzeum Regionalnego, gdzie mogliśmy obejrzeć wystawę dotyczącą zarówno rdzennych ludów syberyjskich, jak i rozwoju rosyjskiego osadnictwa na tych ziemiach, w tym budowy kolei transsyberyjskiej. Zwiedzanie zakończyłyśmy spacerem (z kwasem w ręku, oczywiście) wzdłuż brzegu rzeki, a następnie odprowadzeniem Eliasa na pociąg godzinę później. Następnego dnia rano czekał nas już lot powrotny do Polski.