Yokohama to miasto, którego architektura zdradza silne wpływy obcych kultur. Nie tylko chińskiej - znajduje się tutaj bardzo duże (o wiele większe od tego w Kobe) i tętniące życiem China Town - ale i tych zachodnich. Wędrując ulicami co i rusz natknąć się można na budynki w stylu np. francuskim lub parki zadedykowane np. Ameryce. Taki stan rzeczy nie dziwi, zwłaszcza jeśli ktoś zdaje sobie sprawę z faktu, iż w XIX (zwłaszcza po Rewolucji Meiji) wieku Yokohama służyła za miejsce zamieszkania wielu mniejszościom narodowym, zarówno amerykańskiej, jak i europejskim (np. Brytyjczykom). Świadczy o tym dobitnie istnienie bardzo dużego Cmentarza Obcokrajowców, na który wstęp jest jednak (chyba) wzbroniony. A szkoda, bo ciekawie byłoby zobaczyć jakie to indywidua odwiedzały Japonię. Na pewno udało mi się dojrzeć (przez ogrodzenie, hyhy) obelisk poświęcony ofiarom Incydentu Namamugi - grupie brytyjskich kupców, którzy w podróży zostali napadnięci i zamordowani (a przynajmniej jeden z nich został zabity) przez samurajów. Incydent ten wywołał ogromne poruszenie wśród cudzoziemców mieszkających w Japonii. Poskutkował też bombardowaniem Kagoshimy przez Brytyjczyków.
Z innych atrakcji Yokohamy polecam też Hikawa Maru: statek zacumowany w yokohamskim porcie, który w przeszłości kursował między Yokohamą a Seattle.
Pod koniec dnia w Yokohamie udało nam się też skoczyć wieczorem do Tokio (to w zasadzie bliziutko, zwłaszcza pociągiem) na spotkanie (i mój wywiad) z Mikiko, która nie tylko zabrała nas na sushi i przedstawienie kabuki (bilety są straszliwie drogie, ale nam się udało wcisnąć po znajomości ;). Polak potrafi ;)), ale i na spotkanie z jej przyjacielem - słynnym aktorem kabuki i telewizyjnym. Tego ostatniego się nie spodziewałam, zatem dziękuję Ci, Mikiko-san!
Wróciłyśmy do Yokohamy ostatnim pociągiem, czego nie polecam, bo to właśnie wtedy dzieją się owe dantejskie sceny z upychaniem ludzi do wagonu przez konduktora.