Cóż, wykupiona przez nas jednodniowa wycieczka pozwoliła nam na podziwianie słynnych, szkockich Highlands w dużej mierze przez okno busa, choć nasz ubrany w kilt przewodnik-kierowca nie omieszkał zatrzymać się w co piękniejszych miejscach, np. w Dolinie Glencoe, przy tzw. Trzech Siostrach. Sama dolina znana jest nie tylko z zapierających dech w piersiach widoków, ale też z krwawych wydarzeń w roku 1692, kiedy to kilkudziesięciu mieszkańców wioski Glencoe, głównie członków klanu MacDonald, zostało haniebnie zabitych przez żołnierzy króla angielskiego Wilhelma III, należących do wrogiego MacDonaldom klanu Campbellów. Bezpośrednim powodem masakry było nie złożenie na czas przysięgi wierności nowemu królowi. Pośrednim natomiast wspieranie przez górskie klany (do których zaliczali się MacDonaldowie) buntu jakobitów, popierających króla Jakuba II, przeciwnika Wilhelma III.
Mieliśmy również okazję zaprzyjaźnić się po drodze z Hamishem - przedstawicielem popularnej rasy szkockich, włochatych krów. Wzbudziło to wielką radość zwłaszcza u Nadii, która za główny punkt podróży do Szkocji postawiła sobie zmacanie po główce takiego właśnie zwierzaczka :). Bardzo żałuję, że w Stirling i Doune Castle byliśmy jedynie (i dosłownie) przejazdem. Pierwszego chyba nie trzeba przedstawiać, bowiem to słynne miejsce bitwy, w której zwyciężył szkocki bohater narodowy, William Wallace. Drugie natomiast to twierdza, w której kręcono jedną ze scen "Monty Pythona i Świętego Graala". Ponoć pamiątką, jaka w tamtejszym sklepie cieszy się największą popularnością, są przepołowione kokosy ;). Na szczęście nasz przewodnik, pełen zrozumienia dla pasjonatów, w odpowiednich miejscach zwolnił na tyle, byśmy mogli się przyjrzeć zarówno zamkowi, jak i pomnikowi Wallace'a, ustawionemu w Stirling. Jednak miejscem docelowym naszej podróży były nie wymienione wyżej miejscowości, a Fort Augustus, miasteczko znajdujące się na jednym z krańców cudownego jeziora Loch Ness, znanego wszem i wobec wiadomo z czego - z potwora. My jednak żadnej dziwnej istoty nie zauważyliśmy, a szkoda. Nie skorzystaliśmy również z zasugerowanego przez przewodnika stateczku, który zabierał turystów na godzinny rejs po jeziorze. Spędziliśmy za to mile czas nad brzegiem, wygrzewając się na słońcu i wcinając pizzę, którą podzielili się z nami napotkani Francuzi. Nasza droga powrotna do Edynburga wiodła nieco inną trasą, niż poprzednio, a mianowicie przez Pitlochry. Nazwa miasteczka (niczym się zresztą nie wyróżniającego) sugeruje pewne zjawisko, które zaobserwować mogliśmy już znacznie wcześniej: swoiste równouprawnienie szkockiego języka gaelickiego w tej części Wielkiej Brytanii. Im bardziej na północ Szkocji, tym częściej dostrzec można tablice najróżniejszego rodzaju, w tym drogowe, na których wszelkie nazwy zapisane są zarówno po angielsku, jak i po gaelicku.