Takato to malutkie, senne miasteczko, zagubione wśród szczytów Japońskich Alp. Jego spokojna, sielska atmosfera jest zaiste cudowna, ale pewnie po pewnym czasie szlag by mnie trafił z nudów (na co narzekał siedzący w Takato już od paru miesięcy znajomy Bułgar). W zasadzie jedynymi rzeczami, które w miasteczku można zrobić, to pójść do Onsenu lub do kawiarni urządzonej w prywatnym domku z genialnym wręcz widokiem na okolicę. Czy wspominałam już, że kocham Onseny? Nie ma nic lepszego od pławienia się w gorącej wodzie i zapicia tego potem zimnym mlekiem (lub kawą) lub zagryzienia lodami :).
Nasz workcamp miał w zasadzie miejsce nie w samym Takato, lecz nieco dalej: mieszkaliśmy na polu namiotowym, w pobliżu pól uprawnych i gospodarstw wiejskich. Ten okres 2 tygodni siedzenia w namiocie wspominam niezwykle miło, towarzystwo (polsko-japońsko-fińsko-bułgarskie. Gdzieś się jeszcze w międzyczasie przewinął szalony Francuz) było tak serdeczne i kochane, że wyjeżdżając czułam się jakbym opuszczała moją drugą rodzinę (kompletne przeciwieństwo mojego pierwszego workcampu w Japonii). Niestety, tego typu wolontariaty mają tę wadę, że ich organizatorzy starają się obsesyjnie przestrzegać zasad ekologii. W rezultacie kazano nam myć włosy octem, a zęby solą (mimo że w informatorze, który otrzymałam przed wyjazdem, pozwalano nam przywieźć ze sobą ekologiczne kosmetyki). Nie trzeba było długo czekać na zawiązanie się konspiracji polsko-fińskiej, dzięki której ekologiczne kosmetyki przemycano do ofuro (swego rodzaju łaźnia japońska: nasza na workcampie posiadała ściany, lecz nie było sufitu, w związku z czym kąpiele w czasie deszczu były odrobinę problematyczne. Co nie znaczy, że niemożliwe).
Ogólnym zadaniem kadry japońsko-gaijinowej było zorganizowanie obozu letniego dla dzieci japońskich. Od nas, gaijinów, wymagano przede wszystkim rozmowy z dzieciakami po angielsku (co ostatecznie testu nie zdało, bo dzieci po prostu nie rozumiały) i prezentacji kultur naszych krajów w postaci zabaw lub potraw. W przypadku tego pierwszego ogromną popularność zyskały zwłaszcza polskie "Baba Jaga" oraz "Anse Kabanse" ;). Potrawy natomiast sprawiły nam ogromny kłopot, gdyż kadra japońska w zdecydowanej większości składała się z wegan, którzy na dodatek wymagali niejedzenia rzeczy pochodzenia zwierzęcego zarówno od dzieci, jak i od kadry gaijinowej. Wyobraźcie sobie teraz kuchnię polską i bułgarską bez mięsa i takich składników jak śmietana lub jajka...
Ogólnie rzecz biorąc, z workcampu w Takato wyciągnęłam takie wnioski:
-Japońskie dzieci, zwłaszcza chłopcy, są niezwykle bezczelne. Pozwala się im na wszystko i dopiero potem społeczeństwo bierze je w swoje szpony. Podczas obozu zostałam podtopiona i obrzucona żabami, moje koleżanki-gaijinki wytargane za bluzki i włosy, a starsza pani mieszkająca w pobliżu naszego pola namiotowego potraktowana bardzo niegrzecznie. Poza tym japońskie dzieci są chyba bardziej energiczne, żywe i głośne od jakichkolwiek innych.
-Japończycy to chyba najbardziej urocza nacja, z jaką się do tej pory spotkałam. Oni po prostu z automatu staja się opiekuńczy w stosunku do gaijinów. Gdy skręciłam boleśnie kostkę ostatniego dnia workcampu, zostałam wytulona, zagłaskana i niemalże rozpieszczona przez praktycznie całą japońską część kadry (łącznie z mężczyznami, którzy podobno tego typu rzeczy nigdy w życiu by nie zrobili). Podobnie moja koleżanka-Polka, gdy w trakcie obozu pochorowała się na żołądek.
-Japończycy mają dziwne opinie na temat odrąbywania kaczkom głów siekierą na oczach dzieci.
-Japończycy na Zachodzie zostaliby uznani za kiepskich pedagogów i wychowawców: podczas gdy gaijinowa część kadry kategorycznie zabraniała dzieciom skakania z wielkiej skały do rzeki (gdzie tuż obok głębiny znajdowała się zabójcza płycizna), jej japońska część nie tylko na to zezwalała, ale i sami dawała dzieciom przykład.
-Japończycy są potwornie pruderyjni. Do kąpieli w rzece wchodzili w pełnych spodniach i koszulach (czasami nawet skarpetkach!). Jedynymi osobami , które odważyły się na strój kąpielowy, byliśmy my, gaijini.
-Po raz drugi przekonałam się o tym, że Japonia to kraj zmutowanych owadów. Wystarczy, że takie małe gówienko zwane „buyo” cię ugryzie, a już ci ręka lub noga puchną, przybierając formę salcesonu.